Autor Wiadomość
Al
PostWysłany: Pią 19:57, 07 Wrz 2007    Temat postu:

Tekst bardzo.. oddziałowujący. Przeważnie, gdy coś czytam wydaje mi się to oddzielone od kanonu - tak, jakby ktoś wyciął bohaterów i kilkawydarzeń i na ich podstawie pisał fick.
Ale twoje opowiadanie jest inne. Jednocześnie skoro to slash - lub choćby podtekt slashowy, to powinno wydawać się niekanoniczne, ale... nie wydaje się. Harry jest tym Harrym Potterem, którego znamy z ksązki, Blaise zaś jest taki jaki powinien być - ironiczny, kpiący i ogólnie ślizgoński z sercem gryfona.
Bardzo przyjemne opowiadanie i miło się je czyta. I wydaje się takie.. pozytywne? Bo mimo, ze wiadomo, ze to nie może się dobrze skończyć, że dalej nie będzie lepiej, że oni nie będa razem - nie będą nawet znajomymi czy osobami do siebie neutralnymi, to tekst nie jest smutny.
Zostawia tą niewielką furtkę, szansę, ze może.. że kiedyś...

Śliczne Very Happy
Lady Godiva
PostWysłany: Śro 19:20, 05 Wrz 2007    Temat postu:

Wyjątkowo poruszający tekst. Paring niezbyt popularny, ale interesujący. Zabini, na szczęście dla czytelników, jest u Rowling postacią bardzo poboczną, więc możemy go sobie wyobrażać tak, jak chcemy. Blaise w Twoim wykonaniu jest niezwykle interesujący - młody człowiek, pełen bólu i goryczy, mający wspomnienia, których tak naprawdę nie da się zapomnieć, nieważne jak bardzo będzie próbował. Tym bardziej, że to nie tylko rany w psychice, ale tez odnawiające się fizyczne. Wstrząsające okrucieństwo kobiety, której tak naprawdę nie można nazwać matką, bo jaka matka potraktowałaby tak swoje dziecko? Z drugiej strony Harry, zagubiony, cierpiący i szukający zapomnienia. Pewnie łatwiej by im było, gdyby zamiast zapomnienia, poszukali swojej bliskości, ale obydwaj są zbyt pokaleczeni, czas nie sprzyja zabliźnianiu się ran i cierpliwości. Harry odchodzi do swojej walki, a Zabini, jak dobry syn, wraca do matki - potwora. I znowu są wrogami, stoją po przeciwnych stronach barykady, chociaż to nie ich wybór. Straszne.
Jeśli chodzi o stronę techniczną, to piorunia, wspierana przez Karivel, jak zawsze niezawodne. Nie natknęłam się na nic, co by się rzucało w oczy, poza miejscem, gdzie chyba przy robieniu kursywy niechcący przeskoczyła linijka. Później przeczytam drugi raz na spokojnie i może coś jeszcze wyłapię, bo teraz to tak pod wpływem pierszych wrażeń.
piorunia, pisz, pisz, pisz (i publikuj). Jesteś genialna :hamster_inlove:
piorunia
PostWysłany: Śro 16:05, 05 Wrz 2007    Temat postu:

12.

Spadł deszcz. Ciepły, letni deszcz. Duże krople z łoskotem rozbijały się o zakończone pętlami wysokie tyczki na boisku Quidditcha. Harry wpatrywał się w to, jak zahipnotyzowany. Oparł się plecami o ścianę, a nogi wyprostował. Po chwili zamknął oczy, wsłuchując się w bębniący o szybę deszcz.
Coś dmuchnęło mu w ucho.
Otworzył szeroko oczy, rozglądając się po pomieszczeniu. Zobaczył jedynie ciemność.
— Lumos — wyszeptał i na końcu wyciągniętej z kieszeni różdżki zapaliło się małe światełko. Jednak nikogo, prócz niego, nie było w wieży. — Nox.
Zastanawiał się, dlaczego Zabini jeszcze nie przyszedł. Przecież sam proponował spotkanie, czyżby teraz się wycofał? To by było bardzo ślizgońskie. Skrzywił się lekko. Znów przymknął oczy, czekając na charakterystyczne kroki na schodach.
Coś dmuchnęło mu w ucho. Po raz drugi.
Zerwał się z parapetu, mając zamiar ponownie zaświecić różdżką, jednak jej nie było.
— Co do…? — zawołał.
Usłyszał stłumiony śmiech. I nagle skojarzył. Zabini! Pod jego peleryną niewidką.
— Przestań się zgrywać, Zabini — warknął — I oddaj mi różdżkę.
Blaise zdjął srebrzystą szatę, pokazując Potterowi jego różdżkę.
— Stała czujność! — Zaśmiał się. — Łap.
Harry w ostatniej chwili złapał przedmiot, wściekle spoglądając na Ślizgona.
— Spóźniłeś się, Zabini — mruknął, chowając różdżkę do kieszeni. — Czy ja w ogóle pozwoliłem ci używać mojej peleryny?
— Ślizgoni nie pytają się o takie rzeczy — zripostował, podchodząc do parapetu. Usiadł na brzegu i spojrzał na zegarek. — Dochodzi pierwsza, czyli przyszedłem o czasie, za to ty za wcześnie.
Gryfon odburknął coś niezrozumiale.
— Żeś się odstawił, Potter. To dla mnie? — zakpił Zabini. Harry zmarszczył z dezaprobatą brwi. Miał na sobie szkolny mundurek i ani myślał, by się stroić. To niedorzeczne!
— Jesteś dziś w wyjątkowej formie, Zabini. Humor dopisuje — odburknął Gryfon i klepnął go w okolice obojczyka. Blaise zasyczał. — Sorry.
Zabini spojrzał prosto w oczy Harry’ego. Czaiła się tam troska.
— Nie lituj się nade mną, Potter. Nie potrzebuję pomocy. Wystarczy mi, jak Bullstrode, kiedy, oczywiście, nie plotkuje z Parkinson, współczuje mi tego, że się nieszczęśliwie zakochałem — żachnął Blaise, trzymając w dłoniach różdżkę i bawiąc się nią, próbując zająć czymś ręce. Harry zamrugał, zaskoczony.
— A zakochałeś? — zapytał Gryfon, szczerze rozbawiony.
— Potter, Ślizgoni się nie zakochują — warknął. — Może i w Gryffindorze macie takie określenie, ale w moim słowniku ono nie figuruje.
— A zakochałeś? — drążył dalej Harry, chichocząc pod nosem. Zabini spurpurowiał ze złości.
— Jeśli chciałeś wprawić mnie w stan irytacji, to ci się udało — fuknął. — A teraz, łaskawie, zejdź ze mnie, ok.?
— To w takim razie jak wy okazujecie uczucia, co? — zapytał Harry.
— Jeśli spodziewasz się ckliwych wierszy, serenad śpiewanych na miotle przed oknem dormitorium lub przybycia księcia na białym pegazie, to trafiłeś pod zły adres — burknął. Podrapał się po nosie. — Na przykład Flint podszedł do takiej jednej blondynki z jego roku, jeszcze w stroju od quidditcha i powiedział: „Clarkson, proponuję ci chodzenie”.
— To brzmi jak umowa handlowa. — Zdziwił się Harry. — I wy tak zawsze?
— Istnieją wyjątki od reguły — mruknął Zabini. W oczach Gryfona igrały wesołe iskierki. Nie podobało się to Blaise’owi.
— Ty jesteś jednym z nich, prawda?
— Odwal się ode mnie, bo cię przeklnę. — Na prawdziwość swoich słów wymierzył w chłopaka różdżkę. — Jestem prawdziwym Ślizgonem.
— Proponuję ci chodzenie, Zabini — zaczął Potter. — To brzmi koszmarnie!
— Znacznie lepiej niż… — Blaise złapał dłoń Harry’ego i przycisnął sobie do piersi, wbijając w niego stęsknione spojrzenie. Jego głos był ciepły, pełen miłości. Harry po raz pierwszy słyszał taki ton z ust Ślizgona. — …kocham cię, Harry. Od chwili, kiedy pierwszy raz cię ujrzałem. Czujesz jak bije moje serce? — Gryfon się o tym przekonał. — To dla ciebie, bo moja miłość rozkwitła niczym pąk róży. Bądź ze mną, Harry. Złapię dla ciebie spadającą gwiazdę, nawet wykrzyczę twoje imię w Wielkiej Sali, tylko mnie nie opuszczaj. — Nachylił się w kierunku chłopaka. — Tak brzmi to lepiej?
Odsunął się gwałtowanie, puszczając dłoń Pottera. Na jego ustach błąkał się drwiący uśmieszek. Harry zesztywniał, kiedy Zabini powiedział do niego po imieniu, choć było to wszystko inscenizowane. Niemniej jednak w ustach Ślizgona jego imię brzmiało… dziwnie.
— To było dość… interesujące — przyznał Gryfon.
— Twój sarkazm jest jeszcze słabo wykształcony — mruknął Zabini, powracając do swojej pierwotnej pozycji. — Popracuj nad tym.
Odezwał się mistrz — prychnął w myślach Harry.

W ciszy, jaka między nimi zaistniała, Harry wpatrywał się w jakiś punkt przed siebie. Dokładnie nie wiedział gdzie — właściwie nie zwracał na niego uwagi — jego myśli płynęły swobodnie i starał się je zanalizować. Jednak przekraczało to możliwości chłopaka.
Ciężko westchnął.
— Co tak wzdychasz, Potter? — powiedział ironicznie Blaise, odwracając się przodem do Gryfona. — Weasleyówna cię zostawiła, bo dowiedziała się, że jesteś…?
— Nie — przerwał potok słów Zabiniego, ignorując jego docinki. — Po prostu jutro jest pogrzeb Dumbledore’a.
— No i…? — dopytywał się Ślizgon. — Przecież wiesz o tym od kilku dni. Zebrało ci się teraz na wspominki?
— Nie o to chodzi — burknął. — Jutro jest wyjazd. Mój ostatni dzień w Hogwarcie.
— Nie zapomniałeś o czymś, Potter? — Zabini odetchnął głęboko chłodnym powietrzem. — Nie masz zamiaru chodzić na siódmy rok?
— Muszę walczyć i nie pytaj o szczegóły. Nie mogę ich wyjawić — głos mu zadrżał, Harry przymknął na chwilę powieki, rozkoszując się ciemnością. — Tyle że muszę o tym wszystkim, co się tutaj wydarzyło, zapomnieć.
— Przecież znalazłeś już niezły sposób, prawda? Do tego przyjemny — ironizował Blaise. Rozsiadł się wygodnie na parapecie, dokładnie naprzeciwko Harry’ego. Delikatnie oparł się plecami o ścianę, uważając, by nie podrażnić świeżych blizn. Jego kolano stykało się z kolanem Pottera i chłopak spojrzał na niego dziwnym, nieodgadnionym wzrokiem. — Chyba że się mylę, to mnie oświeć.
— Czy chociaż raz mógłbyś normalnie odpowiedzieć, co? Bez tej ironii — warknął zdenerwowany. Zabini jedynie wzruszył ramionami. — Owszem, znalazłem sposób, ale przecież nie będzie cię przy mnie cały czas, prawda? — Tym razem w jego glosie można było wyczuć drwinę.
— Zrób sobie zdjęcie i noś w kieszeni. — Uśmiechnął się szyderczo.
— No naprawdę bardzo śmieszne — fuknął Potter. Blaise szturchnął go w kolano. — Choć raz mógłbyś mówić poważnie.
— Naprawdę, Potter, nie masz poczucia humoru. — Przewrócił oczami. — Chcesz poważnej rady? — Harry pokiwał twierdząco głową. — Kpij z wszystkiego, co się rusza.
— To jakaś mądrość Ślizgonów? — zapytał septycznie. Poprawił okulary, które zaczęły się zbyt mocno zsuwać z nosa.
— Nie. To drugie prawo Ślizgona — odpowiedział z błyskiem w oku. — Naprawdę pomaga. Nabierasz dystansu do świata i tak właściwie nic cię nie interesuje.
— I dlatego cały czas się tak odzywasz?
— Poniekąd.
— Czy według tego prawa będziesz kpił z tego, co się tutaj wydarzyło, a potem zapomnisz? — zapytał po chwili Harry, niezdecydowanie.
— Słuchałeś mnie w ogóle, Potter? — prychnął ironicznie Blaise. — Kpię z tego, co się rusza. — Westchnął. — Nie, nie zapomnę. Wymazuję z pamięci tylko bolesne sprawy, ale czasem, po niektórych wydarzeniach, się przypominają. — Zerknął na Harry’ego tak, jakby nad głową chłopaka widniała tabliczka z napisem: „Jestem winny. Ukarz mnie!”. — A od Gryfona takiego jak ty oczekuję całkowitego milczenia w tej sprawie. Jakbyśmy się tutaj nie spotkali, jasne?
— Podpiszę to w pamięci jako „Tajemnica Zachodniej Wieży”, może być? — mruknął. Zszedł z parapetu, rozprostowując kości.
— Nie jest źle. — Uśmiechnął się całkiem naturalnie. — Nazwa całkiem niezła.
— Dobra, idę. Późno się zrobiło — oświadczył Harry. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś zrezygnował. — Muszę się wyspać.
— Jasne — odpowiedział Blaise. Czy Harry’emu się zdawało, czy w głosie Zabiniego usłyszał nutkę smutku?
Spojrzał ostatni raz w niebieskie jak Imperius oczy. Ślizgon siedział na parapecie patrząc na niego. Harry prześlizgnął wzrokiem po ciemnych włosach, wystających kościach policzkowych, czerwonych ustach, smukłej szyi i rozpiętej przy kołnierzyku koszuli, ukazującej blada skórę, próbując zapamiętać obraz Zabiniego. Chwilę później zdjął okulary, kładąc je przy oknie.
— Ostatni raz — szepnął jakby do siebie, po czym pochylił się, składając na ustach Blaise’a pocałunek.
Ślizgon odpowiedział na niego, energicznie chwytając ramię Harry’ego i przysuwając go do siebie. Zamknął oczy. Świat ponownie zawirował w jego umyśle, przyjemnie otumaniając. Pogłębił pocałunek, śmiało wsuwając w usta Gryfona gorący język, pieszcząc podniebienie. Harry jęknął z rozkoszy, zatracając się w niej. Wplątał palce we włosy Blaise’a. Czuł ogarniające go ciepło i chciał je zatrzymać dla siebie — na wieczność. Aby już nigdy nie musiał myśleć o czymś innym, niż te delikatne dłonie na jego karku, usta na jego wargach i urywany oddech, głaszczący jego szyję.
A kiedy z cichym mlaśnięciem oderwał się od ust Zabiniego, rzeczywistość spadła na niego niczym młot, przygważdżając do ziemi. Zdał sobie sprawę, że to Zabini. Że to, co robi… Nie, to zbyt nienormalne, by o tym mówić. To można jedynie czuć. Tak, słodkie zapomnienie — oto, co osiągnął. Ulotna chwila.
Uśmiechnął się do siebie, gdy zobaczył zamglone oczy Blaise’a, zaróżowione policzki i to, że Ślizgon nieświadomie oblizał wagi końcem języka.
— To… żegnaj. — Wyciągnął przed siebie dłoń. Zabini spojrzał na niego, jak na wariata, lecz po chwili uścisnął rękę Gryfona.
— Powodzenia. — Odetchnął głęboko. — Dziabnij tam przy okazji moją matkę, jakby się w razie czego pojawiła, ok.?
— Jak zwykle ironiczny. — Uśmiechnął się.
— Punkt pierwszy prawa Ślizgona. Przede wszystkim ironia.

13.

Otoczony przyjaciółmi, wyszedł na mugolski peron. Zaczął się żegnać z Hermioną, Wesleyami, z kolegami z dormitorium. Wbrew pozorom panowała całkiem wesoła atmosfera, lecz nie dla niego. Brakowało mu tego Ślizgona. Coś ukłuło go w piersi — świadomość, że już nigdy go nie zobaczy, nie dotknie, nie… Potrząsnął energicznie głową, próbując wyrzucić Blaise’a z umysłu.
Odwrócił się. Jakby z oddali słyszał głosy innych osób. Dostrzegł Zabiniego. Ślizgon stał daleko od niego, ściskając rękę swojej matki. Przeniósł wzrok na kobietę. Blaise odziedziczył po niej wiele cech. Kobieta miała ciemne, spięte w ciasny kok, włosy, tak samo wystające kości policzkowe i skośne oczy koloru imperiusa, tylko że pozostawały one niczym arktyczny lód, puste — bez wyrazu. Po chwili Zabini również się odwrócił. Spojrzenia uczniów skrzyżowały się — Harry poczuł rozchodzące się po całym ciele przyjemne ciepło.
Pani Weasley zawołała go i ruszył z przyjaciółmi.

Zapomnieć… Tak łatwo to powiedzieć, jednakże trudniej wykonać. Takie zwykłe słowo, używane milion razy — podświadomie wykorzystywane. Mówione w różnych kontekstach. Jednak Harry przekonał się o jednym wyjątkowym znaczeniu — tego, choć chciał, nie potrafił zapomnieć. A wszystkie inne rzeczy odeszły w niepamięć.
Nie potrafił wymazać zdarzeń z Zachodniej Wieży i, z perspektywy czasu, nie miał zamiaru nawet próbować. Są rzeczy, które motywują do działania, które sprawiają, że chce się dalej żyć. I to było czymś takim. Są rzeczy, które zabiera się ze sobą do grobu.
I tak będzie.

Koniec.

*skoro w kanonie nie ma nic o ty, jaki ma kolor promień imperiusa, wymyśliłam, że ma niebieski.
piorunia
PostWysłany: Śro 16:00, 05 Wrz 2007    Temat postu: [M] Zapomnieć... czyli tajemnica Zachodniej Wieży [HP]

Jest to mój pierwszy slash, w ogóle pierwszy fick jaki napisałam do HP. Ponad rok temu. I jest to jedyny fick, który pisałam od siebie, czyli nie na konkurs, bądź pojedynek. Zainspirowała mnie Almare. Co prawda myślałam o tym, żeby dać na pewne forum, bo tam konkurs był, ale wyszło mi to za długie.


Fandom: Harry Potter
Beta: Karivel
Gatunek: slash
Pairing: Harry Potter/Blaise Zabini
Klasyfikacja: PG (możliwe PG-13)
Ostrzeżenie: brak


Zapomnieć… czyli tajemnica Zachodniej Wieży.

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć, żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.
Wstajemy nocą, ciemno jest, ślisko.
Szukamy serca — bierzemy w rękę, nasłuchujemy;
wygaśnie męka, ale zostanie kamień — tak — głaz.
Krzysztof Kamil Baczyński

Jeśli twoja przeszłość Cię nie zadowala, zapomnij teraz o niej.
Wyobraź sobie nową historię swego życia i uwierz w nią.
Skoncentruj się jedynie na chwilach, w których osiągałeś to, czego pragnąłeś —
i ta siła pomoże ci zdobyć to, czego chcesz.
Paulo Coelho

Wymyśliliśmy wszystko, by zapomnieć o śmierci.
I zapomnieliśmy.
Cieszymy się z utraty pamięci,
śmiejemy się z ludzi, którzy nie wymyślili nic,
Ale wierzą w inny początek i koniec.
Kazimierz Wierzyński (1994 — 1969)


1.

Siedział jak zwykle na swoim stałym miejscu, na Wieży Zachodniej. Skulony, z kolanami przyciśniętymi do piersi, w krzywo zapiętej koszuli, wpatrywał się w jeden punkt — w zamknięte okno. Przez zabrudzoną szybę wpadało nikłe światło księżyca, rozświetlając wąską ścieżkę zakurzonej kamiennej posadzki. Obok niego leżała pomięta peleryna niewidka. Splótł smukłe dłonie — materiał spodni zmiął się lekko, jednak Harry nie przejmował się tym; niczym się nie przejmował.
Minął trzeci dzień od śmierci Dumbledore’a. Trzecia noc, którą spędził w tym miejscu. Jak rytuał. W ciągu dnia udawał, że wszystko jest w porządku — rozmawiał z przyjaciółmi, odwiedzał skrzydło szpitalne — za to o takiej porze nawiedzały go koszmary. Nie chciał nikogo budzić swoimi krzykami; nie chciał spać, jeść — a tym bardziej mówić komukolwiek o swoich uczuciach.
Codziennie o tej samej porze zakładał koszulę i jakieś spodnie, czasami nie zapinając wszystkich guzików, po czym narzucał na siebie pelerynę niewidkę. Zawsze sprawdzał czy idealnie zakrywa jego chude ciało. Zawsze. Nie mógł pozwolić na to, by Ron lub ktokolwiek inny go przyłapał. Na to po prostu nie miał siły.
Przymknął oczy. Powoli zapadał znów w sen, a raczej koszmar.
Nie potrafił się ruszyć. Czuł się tak, jakby został trafiony Petrificus Totalus. Oparty, niemal przyklejony do ściany, skulił się w sobie. Pod peleryną widział opartego o mur dyrektora — zsuwał się trochę po kamieniach. Malfoy trzymał różdżkę w wyciągniętej sztywno ręce. Na jego ustach błądziła śmiertelna klątwa, jednak nie mógł wypowiedzieć zaklęcia. Widział, jak ręka blondyna drży, tak że omal nie mógł utrzymać różdżki; jak po bladej twarzy spływają kropelki lodowatego potu. Wiatr rozwiewał im włosy; wciskał się pod szeleszczące peleryny, przynosił krztuszący pył — grał melodię; okrutną, przerażającą muzykę, wdzierającą się do uszu, opanowującą całą duszę.
Harry nie słyszał wszystkich słów; mógł jedynie patrzeć na tę całą scenę, trzęsąc się wewnętrznie. Na śmierciożerców, wilkołaka, Malfoya i dyrektora. Dlaczego…?
I wtedy na wieżę wszedł Snape. Odsunął Malfoya na bok. Usłyszał błagalny głos dyrektora, mówiącego: „Severusie”. Snape wpatrywał się przez moment w twarz dyrektora, a na surowym, bladym obliczu malowała się nienawiść i odraza.
— Severusie… Proszę…
Snape uniósł różdżkę i wycelował ją w Dumbledore’a.
— Avada Kedavra!
Harry chciał krzyczeć, wrzeszczeć, a mógł jedynie patrzeć jak zielony promień światła wystrzelił z różdżki Snape’a i trafił Dumbledore’a prosto w pierś.

Jęknął. Obudził się.
— Jest tu ktoś? — zapytał cichy, przerażony głos. Nie należał on jednak do Harry’ego Pottera. Chłopak zobaczył wysoką postać. Kiedy odwróciła głowę w drugą stronę, pośpiesznie narzucił na siebie pelerynę.

2.

Blaise Zabini przechadzał się po pustym korytarzu. Stawiał ostrożnie stopy, by nie natrafić na żadne poluzowane kamienie, skrzypiące stopnie schodów lub inne rzeczy, mogące zaalarmować woźnego z burą kotką — bo przecież to Hogwart, Szkoła Magii i Czarodziejstwa, tutaj wszystko jest możliwe.
Usłyszał cichy szmer. Gwałtownie drgnął i schował się za rogiem korytarza. Oparł spocone ręce o chłodny mur. Do Zachodniej Wieży było już niedaleko, ale nie chciał zostać schwytany, nie z tym, co miał w kieszeni. Serce przez chwilę podskoczyło mu do gardła, a gdy się uspokoił, wyjrzał zza rogu. W mroku ginęła mglista poświata jakiegoś ducha. Świetnie. Droga wolna.
Postacie na obrazach smacznie spały, kiedy prawie sprintem przemierzał drogę. Zadyszał się lekko; asekuracyjnie rozejrzał się dookoła. Nikogo nie ma. Dobrze. Zaczął pokonywać schody. Odliczał każdy, ponieważ jeden był zdradziecki — czasami się zapadał, wtedy noga mogła ugrząźć nawet na kilka godzin, jeśli nie uzyska się od kogoś pomocy. O tej porze „od kogoś” oznaczało jedynie kłopoty.
Drzwi otworzyły się bez skrzypnięcia. Chwała Bogu ktoś je wreszcie naoliwił — pomyślał kąśliwie. Zamknął je, dokładnie sprawdzając czy zapadka jest na właściwym miejscu. Podszedł do okna i otworzył je szeroko. Do środka wdarł się zapach letniego wiatru, wprawiając drobinki kurzu w ruch. Usiadł na parapecie.
Spóźnił się, ponieważ Pansy siedziała w pokoju wspólnym, wypłakując się Millicencie, wypowiadając swoje wątpliwości, co do stanu swojego ukochanego Dracona. Żaliła się przyjaciółce całe dwie godziny, opowiadając o misji oraz jaki to Draco jest delikatny i kruchy. Zaavadowałby cię na miejscu, jak by to usłyszał — pomyślał wtedy Blaise, czatując u wejścia do dormitorium. Ciągle nazywała go swoim chłopakiem. Pozwalał ci tylko dotykać twoich włosów, Parkinson. Nawet nie wiesz, co robił za twoimi plecami. Na taką myśl uśmiechnął się perfidnie.
Spóźnił się — księżyc zakreślił już spory łuk i teraz zasłaniała go cienka warstwa chmur. Lubił na niego patrzeć. Pod odpowiednim kątem oświetlał całe boisko Quidditcha, teraz jednak było już zbyt późno. Zabini miał niespełnione ambicje — był zbyt chudy na pałkarza, zbyt wysoki na szukającego i nie tak zręczny, żeby objąć stanowisko obrońcy lub ścigającego, poza tym zawsze znajdowali się lepsi kandydaci. Dzięki swoim koneksjom matka chciała załatwić mu miejsce w drużynie, ale nie zgodził się na takie oszustwo — zachował się jak Gryfon! Szlachetność, też coś.
Oparł się plecami o ścianę. Musiał uważać, by czasami źle się nie ustawić. Miał na plecach kilka blizn, które nie bardzo chciały się goić. Przeklęta matko! Nie miałaś co robić, prawda? Są inne metody.
Wyjął z kieszeni niewielką butelkę Ognistej Whisky i pociągnął łyka. Płyn rozlał się w jego żołądku, przyjemnie grzejąc. Odstawił ją na ziemię. Po chwili wyciągnął mały, zrobiony z grubego szkła, flakonik z przezroczystą substancją. Zawartość mieniła się na lekko błękitny odcień, kiedy spojrzał pod odpowiednim kątem. Tak. Rozcieńczony eliksir miłości. Zaledwie kilka kropel. Wystarczy, by podniecić i zauroczyć kogoś na ponad godzinę.
(Wszyscy wiemy, jak trudno cię zadowolić…!)
A tym kimś miał być niejaki Harry Potter. Chłopiec, Który Przeżył. Złote Dziecko Gryffindoru. Wybraniec. Obojętnie jakby go nazwał, zawsze pozostaje tą samą osobą — Harrym Potterem — chłopakiem o lśniących, kruczoczarnych włosach, nieziemskich oczach i kuszących ustach. Przede wszystkim — wrogiem. Zabini wiedział, że to nie przystoi Ślizgonowi; doskonale zdawał sobie z tego sprawę, tyle że nie mógł zapanować nad zachcianką. Ignorował go; wydawało mu się, iż załatwi to sprawę, a w rezultacie było jeszcze gorzej i trudniej. Chciał jedynie pocałować tego odważnego i cnotliwego Gryfona — nic więcej. Zatopić się w jego ustach i…
Ktoś jęknął.
Momentalnie poderwał się na nogi i wyciągnął różdżkę.
— Jest tu ktoś? — zapytał przerażonym głosem. Coś ściskało go w gardle.
Nikt się nie odezwał. Niczego nie zauważył.
Masz omamy słuchowe, Blaise — pomyślał.
Usiadł znów na parapecie i rozmyślał, wzdychając co jakiś czas.

3.

Musiała minąć już chyba godzina. Nie miał zegarka, więc nie mógł sprawdzić. Bolały go kości od siedzenia w tej samej pozycji. Najciszej jak się dało wyprostował prawą nogę — coś strzeliło w kolanie. Automatycznie wrócił do pierwotnej pozycji, zamierając. Ale nieznajomy niczego nie usłyszał. Machał jedynie nogą, jakby w rytm jakieś muzyki. Harry chciał wyjąć mapę Huncwotów, żeby zobaczyć, kto siedzi na parapecie, ale zdał sobie sprawę, że i tak nie ujrzy nazwiska w takiej ciemności. Cholera! — zaklął w duchu.
Chciał zapomnieć; zapomnieć o wszystkim. Zostać wypranym z jakichkolwiek emocji. Wypić eliksir Bezsennego Snu i nigdy się nie obudzić. Zapomnieć — żyć w innym świecie, gdzie nie ciążyłaby nad nim straszna klątwa przepowiedni. Poddać się uczuciu, które wymazałoby wszystkie wspomnienia — chociaż na chwilę, chociaż kilka sekund. By nie musiał tracić wszystkich, których kocha i nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Zapomnieć — funkcjonować w błogiej nieświadomości.
— Gdybyś wiedział, Potter. Gdybyś wiedział… — szeptał do siebie chłopak, opierając głowę o mur. Księżyc wyzwolił się spod chmur; świecił teraz jasno i Zabini widział prawie całe boisko Quidditcha, skąpane w nikłym blasku.
— To powiedz to…
Jego głos był chrapliwy i niski, prawdopodobnie dlatego, że zaschło mu w gardle. Wstał. Stawy nieznacznie zatrzeszczały. Wydobył z kieszeni różdżkę, przygotowując się do ewentualnego ataku. Peleryna zsunęła się z jego ramion, bezszelestnie upadając.
Chłopak zerwał się z parapetu, dobywając trzymanej w kieszeni różdżki. Wyciągnął sztywno rękę przed siebie, celując w ciemność. Flakonik z eliksirem wypadł mu z dłoni — upadł na jego buty, po czym potoczył się aż pod same stopy Harry’ego. Blask księżyca wpadał przez okiennice — oświetlając postać Blaise’a. Potter dostrzegł wysokiego, chudego chłopaka o bladej cerze i mocno uwydatnionych kościach policzkowych. Jego ciemne włosy opadały lekko na czoło, a niebieskie oczy… hipnotyzowały niczym promień Imperiusa*.
— …Zabini — dokończył Harry.
— Kim jesteś? — zapytał przestraszony Blaise. Ręka drżała mu nieznacznie. Harry przypatrywał się lekko rozchylonej zielonkawej koszuli Blaise’a. Pod nią dostrzegł bladą klatkę piersiową. Powiódł wzrokiem niżej — kępka ciemnych włosów znikała pod materiałem spodni.
— Twoim sumieniem, Zabini — powiedział cicho. Nie poruszył się nawet o milimetr. — Chcesz kogoś otruć tym eliksirem?
— Ja nie… nie miałem zamiaru… Nie… — plątał się w wypowiedzi. Ale zaraz. Już gdzieś słyszał ten głos — tego był pewien. Sumienie? Co to za brednie? Otrzeźwiał w jednej chwili.
— Expelliarmus! — zawołał zupełnie nagle. Błysnęło czerwone światło. Jakimś cudem trafił. Harry nie zdążył wypowiedzieć Zaklęcia Tarczy. Odrzuciło go do tyłu. Upadł na posadzkę, uderzając plecami o kamienną ścianę. Jęknął cicho. Różdżka wypadła mu z ręki i potoczyła się po podłodze.
— Lumos — wyszeptał Zabini. Na końcu różdżki pojawiło się małe światełko. Przybliżył się do chłopaka. Zarejestrował odstające na wszystkie strony włosy, charakterystyczne, okrągłe okulary i bliznę — bliznę w kształcie błyskawicy. Oczy koloru avady wpatrywały się w niego ze złością, a może czymś jeszcze? Zrezygnowaniem? Policzki Harry’ego pokrył delikatny rumieniec zdenerwowania. — Potter? — zapytał z niedowierzaniem.
— A kogo się spodziewałeś, Zabini? Może Malfoya, co? — warknął kąśliwie. — No, na co czekasz? Użyj sobie. Potter na wystawce. Masz okazję — może się już więcej nie powtórzyć. Jesteś przecież Ślizgonem. Rzuć sobie Crucio. Przecież lubicie te zaklęcia, prawda?
Nic go nie obchodziło. Zapomnieć. O rzeczach błahych jak i istotnych. O zimnych oczach wrogów jak i ciepłych — przyjaciół. Pragnął słodkiego zapomnienia, tylko nie wiedział jak je osiągnąć.
— To że jestem Ślizgonem nie oznacza, że jestem również śmierciożercą, Potter. — Podwinął rękaw koszuli. Na ręce pojawiła się gęsia skórka. W nikłym świetle z różdżki włoski na przedramieniu Blaise’a rzucały długie, cienkie cienie, wyglądające jak ostre igiełki. — Dla twojej wiadomości nie mam znaku i nie mam zamiaru go mieć. Nie wszyscy Ślizgoni zostają śmierciożercami — powiedział spokojnie. Odwrócił się i usiadł na parapecie. — Nie chcę się nad tobą znęcać. Nie zależy mi na tym.

4.

Musiał odwrócić wzrok. Po prostu musiał. Widział, jak Ha… (Cholera!) Potter przygryzał wargę w nieświadomie dla niego kuszący sposób. Jak oczy wpatrywały się w niego, wielkie, intensywnie zielone, z niesamowitym blaskiem. Jak krzywo zapięta koszula odkrywała kawałek mlecznobiałej skóry. Poczuł, że w spodniach robi się za mało miejsca i skrzywił się. (Oddychaj, Blaise! Oddychaj!) Potter ma czelność go podniecać! Doprawdy!
Westchnął. Miał Pottera na wyciągniecie ręki i… zrezygnował? Niech cię piekło pochłonie, ojcze! — zaklął w myśli. — Nie mogłeś być Ślizgonem? Czemu akurat, na Merlina, zostałeś przydzielony do Gryffindoru?! Ale zaraz… Nigdzie nie widział eliksiru. Odwrócił głowę. Potter zrobił kilka kroków, stając w zasięgu blasku księżyca. Prawą dłoń zaciskał na różdżce, a w lewej trzymał buteleczkę, przyglądając się jej badawczo.
— Co tu robisz, Zabini? — zapytał. Ot, konkretne pytanie.
— A ty, Potter? — zripostował. — Urządzasz lekcje straszenia porządnych Ślizgonów czy w samotności użalasz się nad sobą po śmierci Dumbledore’a, co?
Blaise widział, jak chłopak drgnął, jak starał się opanować emocje. Harry przymknął na chwilę powieki, odganiając ponure myśli. Jego skóra napięła się, minimalne zmarszczki wygładziły, upodabniając jego twarz do twarzy porcelanowej lalki. Chciał przekląć Zabiniego jakimś wyjątkowo paskudnym zaklęciem, ale się opanował. I tak nie przywróci to życia dyrektorowi ani nie zmniejszy jego cierpienia. Nie sprawi, że zapomni…
Porządny Ślizgon. Też coś — prychnął. — Taki rodzaj wyginął jeszcze przed pojawieniem się Voldemorta. O ile w ogóle istniał.
— Nie próbuj być sarkastyczny, Potter, bo ci to nie wychodzi — burknął Blaise, wpatrując się w zaróżowione policzki Gryfona. Harry fuknął. — A teraz łaskawie oddaj mi flakonik.
— Wygląda jak veritaserum — powiedział do siebie Potter. Zabini uśmiechnął się w duchu.
— Widzę, że jesteś ciekawy, nieprawdaż, Potter? — zadrwił, krzyżując ręce na piersi. — Jednak powinieneś wiedzieć, co to jest. W końcu masz talent po matce, prawda? Wypij go, przyrzekam, że ci nie zaszkodzi. Słowo Ślizgona.
— Ani mi się śni!
Harry nie dał się zwieść takimi komentarzami. Odkorkował buteleczkę. Perłowa mgiełka w kształcie spirali wydostała się na zewnątrz. Powąchał zawartość. Pachniała wrzosem i delikatną nutą liści, niesionych przez wiatr. Szybko zamknął flakonik. Odurzająca substancja zadziałała na jego zmysły; policzki pokrył szkarłat rumieńców, serce kołatało w piersi, próbując się wyrwać, a w spodniach… cóż, trwała rewolucja. Mógłby teraz skonsumować Zabiniego na miejscu. Harry, o czym ty, do cholery, myślisz? Odwrócił wzrok, usilnie próbując doprowadzić swoje ciało do porządku. Tyle że to mu się podobało. Na moment zapomniał…
— To Amortencja — rzekł entuzjastycznie, jakby nagle dowiedział się, że umie bardzo dobrze Eliksiry. Blaise obserwował go spod półprzymkniętych powiek. — Kogo chcesz usidlić, Zabini?
Harry zbliżył się do chłopaka i spojrzał mu prosto w oczy. Ale świadomość nagle splatała mu figla; poczuł subtelny powiew wrzosu i niesionych przez wiatr liści. Nie mógł to być eliksir, bo starannie go zamknął. Zabini przygryzł dolną wargę, wbijając w Gryfona spojrzenie oczu koloru imperiusa — hipnotyzujące, wprawiające w otępienie, bezgraniczną błogość. Harry zaczął powoli
(zapomnieć…)
się pochylać, instynktownie szukając malinowych ust. Nie kontrolował swoich odruchów. Obraz powoli zamazywał się, zlewał w jednolitą plamę niewyraźnych kształtów, na którym tle dostrzegał intensywnie niebieskie oczy…
— Włóczyć się po zamku nocą! Już ja wam pokażę, bachory! Wylecicie ze szkoły zanim zdążycie powiedzieć: „Charłak”! — zagrzmiał całkiem blisko woźny. Harry podskoczył; odsunął się od Blaise’a jak oparzony. Cała rzeczywistość ukazała się w kontrastujących barwach. Cofnął się o krok i spojrzał na Zabiniego zupełnie zaskoczony.

5.

Zdenerwowany Filch zamaszyście otworzył drzwi do Zachodniej Wieży, spodziewając się ujrzeć tam rozmawiających gagatków, całującą się parę lub innych uczniów, nielegalnie przebywających po za swoim dormitorium o tak późnej porze. Jednak gdy stanął w progu, a kotka łasiła się do jego nogi, nikogo nie zauważył. Wieża była zupełnie pusta. Przecież słyszał jakieś krzyki! Musiały się stąd wydobywać!
Rozejrzał się jeszcze raz, po czym wzruszył ramionami i zamknął za sobą drzwi, uprzednio sprawdzając czy pani Norris już wyszła.

6.

Nie miał jednak czasu, by zastanawiać się nad zaistniałą sytuacją — nad tym, co zrobiłby, gdyby nie usłyszał głosu woźnego. Filch zbliżał się, złorzecząc na „łamiących regulamin bachorów”; jego kroki stawały się coraz głośniejsze. Zabini drgnął; pośpiesznie schował butelkę Ognistej Whisky do kieszeni i wyciągnął różdżkę. Zrobił krok w prawą stronę, lecz Harry położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie ruszaj się — wyszeptał. Blaise spojrzał na niego, zdumiony. Linia brwi zniżyła się nieco, prawie dotykając teraz powiek.
— Rzucę na niego Obliviate. Nie będzie niczego pamiętał — mruknął Zabini. Jednak nie miał zamiaru się wyrywać. Dłoń Pottera przyjemnie przewodziła ciepło i przeszył Blaise’a lekki dreszcz.
— Stój! — syknął. — Wezmę pelerynę.
— Odwal się, Potter. Ty i ta twoja gryfońska szlachetność — burknął.
Harry pobiegł po pelerynę. Zabrał ją szybko i wrócił do Zabiniego, narzucając na ich obu srebrzystą szatę. Niestety Blaise był zbyt wysoki i stopy wystawały mu spod błyszczącego materiału.
— Kucnij! — szepnął. — Stopy ci wystają. — Filch był coraz bliżej.
Harry położył mu rękę na ramieniu, naciskając, by wreszcie usiadł. Zabini, lekko zszokowany, zrobił to i teraz obaj kucali, stykając się ramionami. Potter patrzył mu prosto w oczy, ciężko oddychając. W lewej dłoni kurczowo ściskał flakonik z rozcieńczonym eliksirem miłosnym.
— Mówiłem ci, Potter. Walnę go Obli… — zaczął Blaise.
W momencie, kiedy woźny otworzył drzwi do Zachodniej Wieży, Harry położył dwa palce na ustach Zabiniego. Znajdował się tuż przy Ślizgonie. Znów poczuł zapach wrzosu i niesionych przez wiatr liści. Ciepło rozchodziło się po jego ciele,
(zapomnieć…)
koncentrując się w jego dolnej części. Wstrzymał oddech. Dolna warga Blaise’a była miękka i jednocześnie kusząca; wykrzywiała się w ironicznym grymasie — typowym dla ust Ślizgona.
Powiódł wzrokiem przez kształtny, niewielki nos, mocno zarysowane i wystające kości policzkowe, do skośnych oczu — oczu koloru imperiusa. I właśnie czuł się tak, jakby był pod jego wpływem; zupełnie odprężony, wyprany z jakichkolwiek trosk i niechcianych myśli — pusty, lecz zarazem szczęśliwy. Jedynie w głowie nie dźwięczał mu żaden rozkazujący głos, choć może wtedy wiedziałby, co ma robić.
Blaise czuł jak delikatne palce Pottera przesuwają się coraz niżej; minimalnie, jakby Gryfon chciał zatrzymać ten dotyk na wieczność. A potem do góry — niczym dotknięcie płatków róży — zakreślając kontur jego ust. Zabini utkwił wzrok w oczach koloru avady. Śmiercionośne zaklęcie. Miał wrażenie, że nim oberwał; że dryfuje między jawą a snem, niezdolny do rozgraniczenia porażającej świadomości. Że unosi się w odmęcie zapachu cynamonu, w cudownej toni tej słodkości. Za wszelką cenę chciał tam pozostać — zatrzymać to wszystko dla siebie.
I kiedy zapadka w drzwiach złowieszczo szczęknęła, oznajmiając im, że Filch już wyszedł, Zabini zdał sobie sprawę z tego, że palce Gryfona złapały jego podbródek, a coś miękkiego dotknęło jego warg — usta Pottera. Subtelne muśnięcie niczym skrzydła motyla. Przymknął powieki; cały świat zawirował mu w głowie i już nie chciał wracać do rzeczywistości. Tu było dobrze. Bardzo dobrze. Wypuścił z dłoni różdżkę — upadła na kamienie z głuchym łoskotem, ale już tego nie słyszał. Nie musiał.
Zapach wrzosu tak przyjemnie otumaniał Harry’ego, że nie reagował na nikły szept rozsądku, który próbował coś zdziałać. A kiedy poczuł smak ust tego porządnego Ślizgona, głos całkowicie zamilkł. Gryfon przesunął palce z podbródka na policzek, jednocześnie rozchylając wargi Blaise’a — pogłębiając pocałunek, wkładając w niego więcej słodkiego uczucia; zapomnienia. I rzeczywiście zapomniał: o bólu, smutku i ciążącej nad nim klątwy przepowiedni — ale opróżnione miejsce zajęło podniecenie, zapach wrzosu i niesionych przez wiatr liści oraz wszechobecna błogość. Nie chciał tego zmieniać. Nie.
Blaise oplótł rękami szyję Gryfona i pociągnął do siebie, mocno przytulając. Czuł, jak jego własne serce bije w szaleńczym tempie — niemal identyczne echo wydobywało się z piersi Harry’ego. Tak, Harry’ego. Teraz mógł go tak nazwać. W tym momencie nie byli wrogami; nie byli mieszkańcami znienawidzonych się Domów. Nie liczyły się wspólne kłótnie.
Srebrzysta szata bezszelestnie zsunęła się z ich ciał.
A kiedy język Blaise’a dotknął jego podniebienia, Harry’ego przeszedł dreszcz podniecenia i zupełnie przestał myśleć. Tak, w tej chwili nazwał tego czarnowłosego Ślizgona jego prawdziwym imieniem. Blaise. Gryfon odwzajemnił pieszczotę. Bezbarwna mikstura wypadła z jego ręki i potoczyła się po posadce. Dotknął dłonią delikatnej skóry na piersi Zabiniego, wsuwając palce pod materiał zielonej koszuli. Mimo że ręka była chłodna, Blaise poczuł, jak ciepło rozchodzi się, dochodząc do każdej komórki jego ciała — niczym kojący balsam.
Zabini wplątał palce w kosmyki kruczoczarnych, jedwabiście miękkich włosów Harry’ego. Już od jakiegoś czasu zastanawiał się czy rzeczywiście takie są jego naturalne, czy używa jakiegoś specyfiku. Masował delikatnie kark bruneta, doprowadzając do tego, że Potter jęknął prosto w jego usta.
I to ich otrzeźwiło.
Harry zdał sobie sprawę z tego, że klęczy przy Ślizgonie, trzymając ręce tam, gdzie nie powinien, lecz z jakiegoś niejasnego powodu sprawiało mu to przyjemność. Odsunął się od Zabiniego (teraz nie jest już Blaisem, tak? — szepnęła ironicznie jakaś szatańska myśl), odrywając usta od miękkich, kuszących warg… Spojrzał w te hipnotyzujące oczy, dostrzegając tam coś jakby rozczarowanie. A może mu się tylko tak zdawało?
Zabini siedział, opierając się o mur. Widział na twarzy Chłopca, Który Przeżył (wracamy do poprzedniego stanu, nieprawdaż? — zakpiło sumienie) przerażenie mieszające się z przyjemnością. Na oblicze Pottera padał blask księżyca, powodując, że jego oczy przybrały jeszcze bardziej intensywniejszy odcień zieleni. Zaklął, ponieważ zdał sobie sprawę z tego, że chce jeszcze raz pocałować chłopaka — zatopić palce w jego włosach, poczuć cudowną woń słodkiego, a jednocześnie korzennego zapachu cynamonu.
Harry wstał. Drżącymi rękami podniósł pelerynę. Odwrócił wzrok, patrząc teraz gdzieś przed siebie, lecz nie na Ślizgona.
— Potter… — wyszeptał Zabini nienaturalnym tonem. Gryfon odchrząknął, na znak, że słyszy. — Musimy porozmawiać…
Co się z nim dzieje? Jeszcze nigdy głos mu tak mu nie drżał. Był Ślizgonem, na Merlina! A Ślizgoni zawsze noszą maski — cienkie, z przezroczystego tworzywa, by nikt się nie zorientował, że posiadają dwie osobowości. Na zewnątrz przerażają obojętnością lub sarkazmem, a wewnątrz… tak, potrafią kochać, tylko trzeba umieć dostać się do samego wnętrza ich duszy. Ale kiedy się to osiągnie, objawiają prawdziwego człowieka, zdolnego poświęcić wszystko dla kochanej osoby.
— Jutro — mruknął Harry, kierując się w stronę drzwi. Jego kroki odbijały się echem w okrągłej wieży. — Jutro — powtórzył. — O pierwszej.
Otworzył drzwi. Nałożył pelerynę.
— Nie jestem gejem, Potter — rzucił do siebie Blaise, zupełnie nie wiedząc, po co to mówi. Dla niego świat stanął na głowie.
— Ja też nie — odpowiedział Gryfon.
Wyszedł.

7.

Harry nie wiedział, jak dostał się do wieży Gryffindoru. Pamiętał tylko, że podał hasło zaspanej Grubej Damie, a potem widział jedynie ciepłe kolory złota i czerwieni, mieszające się ze sobą. Machinalnie znalazł schody do swojego dormitorium. Po cichu wszedł, przebrał się w piżamę i położył do łóżka, zupełnie nieświadomy swoich czynów.
Przy wszystkich czynnościach towarzyszył mu ten zapach — nie zdołał się od niego uwolnić i, szczerze mówiąc, nawet nie chciał. To było takie przyjemne. Nie musiał o niczym myśleć. Zapomniał o wszystkim, co trawiło jego duszę od wewnątrz, co spalało szczęście i radość życia. Co z siłą sztormu niszczyło jego marzenia. Znalazł środek na nieskończoną błogość. Zakazany środek.
— Pocałowałem Zabiniego — szepnął do siebie, po czym zaśmiał się histerycznie. Przyłożył poduszkę do ust, by nikt inny nie usłyszał tego chichotu. Gdzieś w oddali Neville głośno zachrapał.
Przewrócił się na bok, czując w powietrzu zapach wrzosu.
Niech to Merlin kopnie!

8.

Blaise ze złością walnął pięścią w ścianę. Wyciągnął z kieszeni butelkę Ognistej Whisky i pociągnął łyka. Lecz tym razem alkohol go nie rozgrzał, bo już był wystarczająco podniecony. Przeklęty Potter! Spojrzał na księżyc. Za kilka dni nastąpi pełnia. Okrąglutka Luna kokieteryjnie do niego mrugnęła, wyłaniając się zza chmur. Też coś. Teraz nawet odechciało mu się patrzeć na boisko Quidditcha.
Owszem, od dawna myślał o tym, by pocałować Pottera — ot, taki kaprys — ale kiedy tego dokonał… chciał więcej. Zapragnął jeszcze raz zatopić się w przyjemności, smakować aksamitnych, pełnych ust Gryfona, rozkoszować się niesamowitym stanem otępienia i nie wspominać o tym, że jest jego wrogiem. Cholera! — zaklął w duchu. — Cholera!
Na kamiennej posadce coś zaświeciło. Schylił się i podniósł rozcieńczony miłosny eliksir. Westchnął. Nawet nie był potrzebny. Ścisnął flakonik w ręce, poczym cisnął nim o ścianę. Buteleczka uderzyła o mur, rozpryskując się na mnóstwo drobnych odłamków. Perłowoszara mgiełka zatoczyła w powietrzu spiralkę i rozmyła się, zostawiając po sobie lekki zapach wrzosu. Zabini uśmiechnął się ironicznie.
Tak. Trzeba zapomnieć. Niezaprzeczalnie.

9.

— Jestem — oznajmił Potter, zdejmując pelerynę. Zabini siedział na parapecie, obracając w dłoniach małą butelkę alkoholu. Nie spojrzał na Gryfona. Obawiał się, że znów może pęknąć jego przezroczysta maska ułudy, a do tego nie miał zamiaru dopuścić. Ślizgoni nie ujawniają swojego prawdziwego oblicza.
— Spóźniłeś się — burknął. — Wy, w Gryffindorze, nie znacie takiego pojęcia jak punktualność, co?
Harry zacisnął szczęki. Zabini brzmiał jak prawdziwy Ślizgon, a do tego jego głos okrutnie przypominał
(zapomnieć…)
mu Snape’a — tego tłustowłosego drania, który znęcał się nad nim przez sześć lat, który drwił z wszystkiego, co kiedykolwiek powiedział lub zrobił, który… rzucił zabijające zaklęcie w Dumbledore’a. Poruszył się nieznacznie. Zabini nie spuszczał z niego wzroku, ironicznie się przy tym uśmiechając.
— Do rzeczy, Zabini — prychnął, lekko zdenerwowany. — Chyba nie przyszedłeś tu tylko po to, by komentować zachowanie Gryfonów, prawda?
— Owszem. — Oczy koloru imperiusa błysnęły złowróżbnie. Harry zapatrzył się na strój chłopaka. Na szczupłym ciele Zabini nosił białą koszulę, zasłaniającą dobrze zarysowaną klatkę piersiową. Oprócz tego miał na sobie czarne, szerokie spodnie. Przez szyję luźno przewiesił ślizgoński krawat, w zielone i srebrne paski. — Jedno pytanie: dlaczego?
— Zapomnieć — mruknął Potter, próbując opanować emocje. Trzymał rękę przy udzie, by w każdej chwili móc użyć różdżki. Przez jakiś czas zastanawiał się, czemu powiedział to temu Ślizgonowi, ale w końcu było już po fakcie, więc dalsze dywagacje straciły swoją moc. Na Zabiniego padał blask księżyca, otaczając go aurą tajemniczości, i Harry mógł przysiąc, że, w jednej, krótkiej chwili, chłopak szczerze się uśmiechnął — ukazując tym samym swoje prawdziwe „ja”. Jednak gdy spojrzał na niego ponownie, znów dostrzegł jedynie kpiący wyraz twarzy.
— Przetłumacz mi to z gryfońskiego na normalny język, Potter, bo nie rozumiem tego bełkotu — prychnął cynicznie. Odkręcił butelkę Ognistej Whisky, upił łyka i zakręcił. W przypływie uprzejmości wyciągnął flaszkę w stronę Harry’ego, ale Potter pokręcił przecząco głową.
— Której części „zapomnieć” nie rozumiesz, co, Zabini? — celnie zripostował. Przez moment na jego wargach pojawił się wyraz tryumfu, lecz szybko zorientował się, że to ślizgońska właściwość. A przecież Tiara Przydziału chciała umieścić go w Slytherinie. Czyżby miał tyle cech, by tam trafić, gdyby wtedy nie zaprzeczył? Zmarszczył brwi. — Dla twojej wiadomości — zapomnieć, inaczej wymazać z pamięci lub wyrzucić z umysłu. Pozbyć się niechcianych wizji. Tak trudno to pojąć?
— Ale co zapomnieć? — zapytał przekornie Blaise, zupełnie ignorując wywód Pottera.
— A to już pozostanie moją sprawą — odpowiedział Harry, lekko zbity z tropu. Nachmurzył się z niezadowolenia — cienka pionowa zmarszczka przecięła jego gładkie czoło, tuż obok blizny w kształcie błyskawicy.
— Pewnie o tym, że ten wilkołaczek leży w skrzydle szpitalnym, co? Albo o śmierci starego Dumbledore’a. — Głos Zabiniego ociekał jadem. W Harrym zawrzała wściekłość. W trzech krokach znalazł się tuż przy Ślizgonie i wyciągnąwszy różdżkę, wycelował nią prosto w mostek Blaise’a. Miał zaciętą minę, a w szmaragdowych oczach iskrzyła się złość i niepokojący gniew.
— Też byś chciał o tym zapomnieć, gdybyś był tego świadkie… — wysyczał, dźgając chłopaka końcem różdżki w pierś. Ugryzł się w język, lecz stanowczo zbyt późno. Wiedział o tym i przeklinał się za to. Te przeklęte emocje! Nigdy nie umiał nad nimi zapanować, przez co zawsze wpadał w kłopoty.
— No, no. — Zacmokał Blaise z nutką perwersji. — Masz niezłe sposoby na zapominanie, Gryfonie. Nie ma co! — Uśmiechnął się diabolicznie, na co Harry’emu zrzedła mina. Nadal trzymał różdżkę, mierząc w splot słoneczny Ślizgona, lecz ze zdenerwowania ręka zaczęła mu lekko drżeć.
— Spadaj! — fuknął. Poczerwieniał jeszcze bardziej na twarzy, na co Zabini uśmiechnął się szeroko.
— I co? Zadziałało? — Patrząc Gryfonowi prosto w oczy, schował butelkę do kieszeni. W ogóle nie myślał, aby wyjąć różdżkę i odeprzeć atak. Był wyluzowany i spokojny, a w jego oczach błyskały ogniki wesołości. Harry wytarł spoconą dłoń o szkolne spodnie. — Zapomniałeś?
— Pieprzę cię! — wysyczał cicho Harry, by nie zwabić przypadkiem woźnego. Jego głos przepełniony był nieokiełznaną furią; oddychał ciężko — Blaise obserwował, jak klatka piersiowa z mozołem podnosi się i opada.
— Z chęcią — odpowiedział prowokacyjnym tonem.
I nim Harry zdążył cokolwiek pomyśleć, Zabini zerwał się z parapetu, naparł na niego, przygważdżając Gryfona do muru, i brutalnie pocałował. Różdżka wypadła mu z ręki; wylądowała z łoskotem na posadce, a z jej końca trysnęły czerwone iskry. Nie. Nie. Nie — powtarzał Harry mantrę w myślach. — Nie. Nie. Nie… — Ale kiedy pełne usta Zabiniego dotykały jego, przygryzając i skubiąc dolną wargę; kiedy czuł ciepło, bijące od ciała Ślizgona i słyszał uderzenia jego serca; kiedy wreszcie dłonie Blaise’a — tak jedwabiście miękkie i delikatne — splotły się z jego własnymi, przestał racjonalnie myśleć. Ba, przestał w ogóle myśleć. Jednak gdzieś w oddali zatliło się nikłe światełko rzeczywistości i wyrwał ręce z uścisku. Naparł dłońmi na ramiona Ślizgona, próbując odepchnąć go od siebie, lecz nie zdołał nic zrobić. Światełko zgasło.
Stracił resztki samokontroli. Zapomniał… Zanurzył się w błogiej nieświadomości dotyku, ust, ciała i oddechu, wdychając delikatną woń wrzosu i niesionych przez wiatr liści; tracąc kontrolę na wszystkim. Nie zorientował się nawet, gdy chłopak zdjął mu okulary. Jego własna dłoń — ta, która powinna trzymać różdżkę — przesunęła się z ramienia na kark, gładząc skórę, zaś palce drugiej, z pewną dozą nieśmiałości, przeczesywały krótkie, gładko zaczesane włosy.
Przymknął powieki, kiedy język Zabiniego pieścił jego podniebienie, z uczuciem — gorącą pasją. Odwzajemnił ją, przyciskając się bardziej do Ślizgona, i przechylił lekko głowę, by pogłębić pocałunek. Krew buzowała mu w żyłach; adrenalina powodowała ogromną euforię. Zabini gładził plecy Pottera, zataczając na materiale szkolnego mundurka duże kręgi.
W końcu oderwali się od siebie, z braku powietrza. Blaise cicho jęknął, jakby zawiedziony. Harry, porażony rzeczywistością, odsunął się od Zabiniego, uderzając plecami o kamienną ścianę. Na jego policzkach pojawił się rumieniec; usta miał zaczerwienione od pocałunku, a oczy zamglone z nieopisanej przyjemności. Odetchnął głęboko. Ręce, wbrew jego woli, zaczęły drżeć. Przyłożył je do muru, by Ślizgon tego nie zauważył. Przeklął pod nosem. Był zły; na Zabiniego, na siebie, na cały świat, że nie potrafił się opanować. Że pozwolił…
— Dlaczego? — wychrypiał, czując jak fala zażenowania wypełnia całe jego ciało.
— Co: dlaczego? — zapytał Blaise. Oparł ręce na biodrach, wpatrując się tępo w Gryfona. W niebieskich oczach pojawiło się podniecenie. Oblizał wargi, na co Harry jęknął cicho, intensywnie myśląc, by znaleźć się gdzieś indziej — gdziekolwiek, byle nie tutaj, nie przy Zabinim.
— Czemu to zrobiłeś? — powtórzył, wysilając się na pełne pytanie. Na twarzy Ślizgona pojawił się cień przewrotnego uśmiechu, a Harry zdawał sobie sprawę, że to nie wróżyło niczego dobrego.
— Kaprys — mruknął. Tak, konkretna, szczera odpowiedź. Niech cię piekło pochłonie, ojcze! Ciebie i cały, przeklęty Gryffindor! — pomyślał gorzko. Zrobił mały krok w kierunku Pottera. Chłopak spiął się, jakby się wystraszył. Jego źrenice minimalnie się rozszerzyły, a ręce widocznie zaczęły drżeć.
— Co? — burknął. Blaise uśmiechnął się.
— Masz mały zasób słów, Potter. Nigdy nie słyszałeś o takim, jak kaprys? — powiedział tym swoim opanowanym, szyderczym tonem i w oczach Harry’ego dostrzegł jawną złość i irytację. Gryfon zacisnął pięści.
— Wiem, co to jest kaprys, Zabini! Ale dlaczego? — syknął. Po skroniach ściekła mu kropelka lodowatego potu. Starł ją szybko.
— Uparty jesteś — poinformował zwięźle Blaise. Kolejny, mały krok. Gryfon już nie odczuwał strachu. W jego zielonych oczach błysnęła odwaga — typowa cecha Gryffindoru. — Widzisz, jako porządny Ślizgon chciałem ci pomóc, w, jak ty to nazwałeś, zapomnieniu, a że przy tym korzystam…
— Nic za darmo — przerwał mu Potter, prychając. Zagryzł dolną wargę.
Kiedy zobaczył jego usta, Blaise nie mógł się powstrzymać i znów pocałował Pottera. Ciepło policzków Gryfona rozpaliło jego skórę. Tym razem Harry nie bronił się, jakby był na to przygotowany. Jakby chciał. Zabini odsunął twarz od jego ust, całując teraz bladą skórę szyi, każdą nierówność i bliznę. Ze zdziwieniem stwierdził, że było ich tam sporo. Harry wtulił się w Ślizgona, jakby chciał go zatrzymać — na wieczność; nikomu nie oddać, nigdy. Zabini przesunął mokrymi wargami do góry, po czym delikatnie pocałował płatek ucha.
— Zgadza się, Potter. Punkt trzeci prawa Ślizgona.

10.

Zabini, całując jego szyję, wsłuchiwał się w urywany oddech Pottera. Korzenny zapach cynamonu zamącił mu w głowie i chłopak poddał się temu. Przymknął powieki, ocierając się policzkiem o gorący policzek Gryfona. Harry wsunął dłonie za kołnierzyk koszuli Blaise’a, rozpinając uprzednio z przodu dwa guziki. Skóra Ślizgona — alabastrowa, wrażliwa, tak aksamitna w dotyku — pachniała wrzosem jeszcze mocniej niż mógł przypuszczać. Jeszcze mocniej. Przesuwał palce coraz niżej, powolnym ruchem, subtelnie — nieśpiesznie, muskając opuszkami wystające kręgi kręgosłupa.
Zabini drgnął; całe ciało napięło się, zesztywniało. Odsunął się od Gryfona i odwrócił, nie patrząc chłopakowi w oczy. Przyłożył dłoń do czoła, przymykając jednocześnie powieki; zacisnął usta, krzywiąc się. Musisz być silny, Zabini. Na Merlina! Jesteś Ślizgonem, a Ślizgoni nie roztrząsają przeszłości i, do cholery, nie płaczą! — powtarzał w myślach. Wmawiał sobie, ale to, co się przed chwilą wydarzyło, pociągnęło pewną nić wspomnienia — wspomnienia, o których chciałby na zawsze zapomnieć. Och, ironia pieprzonego losu! Czuł, jak pod powiekami zbierają się gryzące łzy. Otarł je wierzchem dłoni.
— Zapomnieć. Dobre słowo, Potter. Bardzo dobre — powiedział beznamiętnie, stojąc tyłem do chłopaka. Harry spojrzał na księżyc, by odwrócić wzrok od profilu Blaise’a. — Póki nie przekraczasz pewnej granicy… — Chciał jeszcze dodać: „Póki twoje czyny nie wyciągają na światło dzienne moich wspomnień, o których muszę i chcę zapomnieć”, ale w ostateczności powstrzymał chwilową słabość. Na Slytherina, ojcze! Nienawidzę odziedziczonych po tobie cech!
— O co ci chodzi, Zabini? — Harry położył rękę na jego ramieniu. — Przecież ja nie… — Urwał. Sam nie wiedział, co konkretnego ma na myśli.
— Nic o mnie nie wiesz, Potter — warknął, chwytając i odtrącając nadgarstek Gryfona. Odwrócił się, patrząc mu prosto w oczy. Harry odnalazł ból w niebieskich tęczówkach. Ból i gorycz. Pierwszy raz spotkał się z wszystkimi tymi uczuciami razem i nie wiedział, jak ma zareagować — co zrobić, aby załagodzić sytuację. — Poza tym, że jesteśmy wrogami. Tak odgórnie, chociaż wcale się nie znamy, jednak…
— Nie jesteśmy wrogami, Zabini — powiedział Harry. — Nie jesteśmy — powtórzył. Spojrzał gdzieś w dal, widząc jedynie rozmyty obraz, jak przez szybę, po której spływają krople deszczu. — Nigdy nie byliśmy — wyjaśnił nagle, odwracając wzrok z powrotem na Ślizgona. — Stoimy pośrodku. Między nienawiścią naszych Domów a… nieznajomością nas samych. — Modlił się tylko, by nie zabrzmiało to dwuznacznie.
— O, długo nad tym myślałeś, Potter? — zakpił Blaise, podchodząc do parapetu. Letnie powietrze muskało jego szyję i twarz.
— Nie wysilaj się, Zabini. Próbujesz zmienić temat, więc, jeśli nie masz nic przeciwko, wróć do niego. — Harry stanął niedaleko Zabiniego, opierając się plecami o ścianę, zakładając ręce na piersi.
— Och, Wielki — Harry — Potter — Który — Przeżył — By — Pokonać — Zło zaprasza mnie do zwierzeń — syknął wściekle. Usiadł na parapecie, a jego ramię znajdowało się zaledwie kilka centymetrów od ciała Gryfona. — Uwierz mi, Potter. Gdybym potrzebował terapii, już dawno poszedłbym do magopsychologa. A tak poza tym twoja teoria o wrogach trochę mija się z pewnymi faktami, co do których nie jesteś wtajemniczony. Jesteśmy wrogami. I tu nie chodzi tylko o głupią nienawiść Domów czy naszą… powiedzmy nieznajomość. — Zerwał się z miejsca, tak jakby nagle coś sobie przypomniał. — Jutro, o pierwszej.
Nacisnął klamkę.
Harry zasępił się. Jego różdżka leżała jakieś dwa metry od niego i, nawet gdyby jakimś cudem udałoby mu się jej dobyć, to i tak Zabini zdążyłby zamknąć za sobą drzwi, zanim trafiłoby go jakieś zaklęcie. Westchnął. Dlaczego uważa, że są wrogami, skoro właściwie w ogóle się nie znali? Dlaczego wierzy, że te fakty będą miały jakiś istotny wpływ? I o co mu chodziło ze sformułowaniem: „póki nie przekraczasz pewnej granicy…”?
— Nie jesteśmy wrogami — stwierdził stanowczo, patrząc, jak Blaise otwiera drzwi. Ślizgon na moment odwrócił wzrok. W jego oczach koloru imperiusa iskrzył się smutek i jakaś dziwna uraza?
— Jesteśmy, Potter — oznajmił. — Moja matka jest śmierciożercą.
Wyszedł, zostawiając Gryfona z natłokiem myśli.

11.

Co?
Harry wpatrywał się mętnym wzrokiem w zamknięte drzwi. Opuścił bezwiednie ręce. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą powiedział Zabini. Jego matka śmierciożercą? To kompletnie niemożliwe. Przecież… przecież nie widział jej w żadnych wizjach. Nie było jej na zebraniach Kręgu. Nie słyszał tego nazwiska. Więc jak Zabini mógł tak mówić?
Harry osunął się na ziemię po zimnych kamieniach. Przymknął powieki. W ciemności odcinały się jego hipnotyzujące, niebieskie oczy Blaise’a. Przyłożył palce do skroni, masując delikatnie skórę. Kiedy otworzył oczy, przypomniał sobie, że nie ma okularów. Podniósł się i, sięgnąwszy po różdżkę, podszedł do parapetu. Szkła leżały tuż przy ścianie, obok krawatu w zielone i srebrne paski — Jego krawatu. Nałożył okulary — świat poraził ostrością. Usiadł na brzegu parapetu, wpatrując się w księżyc.
Nagle ktoś zaklął. Poznał ten głos. Co na schodach robił jeszcze Zabini? Zerwał się z miejsca. Kiedy dotarł do Blaise’a, chłopak mruczał do siebie obraźliwe słowa. Jego noga ugrzęzła w zapadającym się stopniu. Zabini próbował się wydostać; na próżno — stopa ani myślała drgnąć. Harry zacmokał z rozbawienia.
— Z czego tak chichoczesz? — warknął Ślizgon z nutą rozdrażnienia w głosie. — Filch się zbliża. Dorwała mnie jego kotka. — Mimo wszystko nie mógł powiedzieć: „pomóż mi”.
— Pomogę ci — oznajmił spokojnie Potter. — Jeśli tylko powiesz, o co chodziło ci z tym „nie przekraczaniem granicy” i twoją matką. Wszystko.
— To szantaż — syknął wściekle. — Działasz po ślizgońsku.
— Wiem — podsumował. — Ale to jedyny sposób, by dowiedzieć się prawdy. — Zabini nie miał zbytnio wyjścia. Jeśli się nie zgodzi, Potter zostawi go tutaj, na pastwę losu woźnego. Jednak nie miał ochoty na zwierzanie się temu Gryfonowi. Nieźle całującemu — dodała jakaś szatańska myśl. — Więc? — spytał Harry.
— Zgoda. — Westchnął.
— Przyrzeknij.
— Och, Potter. Nie bądź uparty — zirytował się Zabini, ale gdy zobaczył poważny wzrok Harry’ego, powiedział: — Przyrzekam.
Gryfon pomógł mu wyciągnąć nogę i razem wbiegli po schodach. Kucnęli w rogu, przytuleni, okrywając się peleryną. Gdzieś w oddali usłyszeli złorzeczenia Filcha.
Po kilku minutach głos ucichł. Zdjęli srebrzystą szatę.
— To opowiadaj — zaczął niepewnie Harry. Zabini westchnął głośno i podniósł się.
Stał teraz prosto, przodem do Gryfona. Spuścił wzrok, wbijając go w posadzkę. Powoli, niechętnie zaczął odpinać guziki swojej koszuli. Źrenice Harry’ego rozszerzyły się ze zdumienia. Obserwował, jak smukłe place Ślizgona z precyzją manewrują przy zapięciach. Jego umysł był zbyt otępiały, by zareagować.
— Co robisz? — Podniósł się, lecz nie zbliżył do Zabiniego.
— Nie potrafię ci o wszystkim powiedzieć. Mogę jedynie pokazać — odparł opanowanym głosem Blaise. Och, ojcze. Czemu postępuję według gryfońskich zasad, zamiast go oszukać? Harry przyglądał się, jak odkrywana powoli koszula odsłania mostek, dobrze zarysowane mięśnie brzucha. Widział bladą skórę, odcinającą się na tle czarnych spodni. Cienka, połyskująca blizna biegła wzdłuż linii żeber. Blaise zdjął całkowicie koszulę. Harry ze zdziwieniem stwierdził, że Ślizgon ma umięśnione ramiona, chociaż jego sylwetka jest bardzo szczupła.
A wtedy Ślizgon powoli się odwrócił. Księżyc oświetlał jego skórę i z krtani Harry’ego wydobył się cichy jęk przerażenia. Przylgnął do ściany, jakby chciał się w nią wtopić — zniknąć. Całe plecy Zabiniego przecinały różnorakie blizny. Jedne malutkie, ledwie widocznie — jedynie nieznacznie połyskujące. Drugie zaś grube, krwistoczerwone, prawdopodobnie niedawno zrobione — przy nich skóra była lekko opuchnięta, sinawa; drobne linie żyłek wychodziły na zewnątrz.
— Mogę…? — zapytał niezdecydowanie Potter. Zanim Zabini zdążył zareagować, Harry zbliżył się do niego i opuszkiem palca dotknął ledwo zagojonej blizny. Nie wiedział, dlaczego to zrobił, po prostu poczuł, że musi. Blaise syknął pod wpływem zimnego palca. Nie bolało go to, czuł jedynie lekkie mrowienie w miejscu muskania dłonią. — Twoja matka przeklinała cię Sectusemprą? — spytał po chwili.
— Nie — odpowiedział powoli Blaise. Odwrócił się przodem do Gryfona i założył z powrotem koszulę. Wciąż w głowie siedział mu dotyk palca Harry’ego. Potter obserwował, jak zapina guziki, a potem, kiedy napotkał jego wzrok, odwrócił głowę. — Nie powinno cię obchodzić, czym zostałem przeklęty, Potter — warknął.
— Ale obchodzi — burknął. — Nie można tak traktować własnych dzieci.
— A co zrobisz, Złoty Chłopcze Gryffindoru? — prychnął. W jego oczach pojawiła się złość. — Zabijesz ją? Tak jak innych śmierciożerców?
— Do czego zmierzasz? — zapytał Harry, zmartwiony. — Voldemort zabił moich rodziców. Jego słudzy niszczą tych, których kocham. Więc pytam: do czego zmierzasz?
— Do tego, że nie można zabić wszystkich popleczników Czarnego Pana — wyjaśnił. Dopiął koszulę i podszedł do parapetu, wpatrując się w księżyc. — Niektórzy nie mają Mrocznego Znaku, co nie znaczy, że nie są Jego sługami. — Nabrał powierza i ze świstem je wypuścił. — Jest wielu ludzi, którzy jemu pomagają, a wyglądają na normalnych czarodziejów.
— Mówisz jak oni. Nazywasz go Czarnym Panem! — wykrztusił Potter.
— Kwestia przyzwyczajenia — burknął. — Wspominałem ci, że nie mam zamiaru się w jakikolwiek sposób do niego przyłączyć.
— A co masz zamiar robić?
— Nie będę ci się zwierzał, Potter. Już i tak wystarczająco się o mnie dowiedziałeś. — Spojrzał na Gryfona; Harry stał sztywno, zagryzając mocno dolną wargę. Zabini nienawidził, kiedy widział takie usta Pottera; musiał się sporo natrudzić, by opanować emocje. — Przez ciebie przypomniałem sobie coś, o czym przez lata starałem się zapomnieć. Powinieneś być z tego zadowolony — fuknął. — Pokonałeś Ślizgona.
— Nie jestem zadowolony. Nie zależy mi na gnębieniu Ślizgonów — zaprzeczył stanowczo Harry. — No, może z wyjątkiem Malfoya. — Zaśmiał się nieco histerycznie. Blaise zerknął na niego badawczo. — Ale nie opowiedziałeś mi o matce. Przecież nie może być śmierciożerczynią. Nie widziałem jej w żadnych wizjach.
— Jakoś nie przypominam sobie, by upór widniał w spisie cech Gryfonów — sarknął Zabini. Oparł się o ścianę, patrząc z ukosa na chłopaka. Oczy koloru avady przewrotnie do niego mrugnęły.
— Tiara chciała umieścić mnie w Slytherinie — wyjaśnił cierpko. — Ale zmieniasz temat, Zabini. Miałeś opowiedzieć o matce.
— O, to nowość. Wielki Harry Potter w Domu Węża. Zastanawiające. — Podrapał się po brodzie, udając, że intensywnie myśli. Gryfon posłał mu poirytowane spojrzenie. — A co zrobisz, jeśli się nie zgodzę?
— Iście ślizgońskie pytanie — warknął. — Cóż. Walnę cię zaklęciem stałego przylepca i… — Uśmiechnął się lubieżnie. — …zobaczymy. W ostateczności powiem Hermionie, by zawiadomiła Filcha.
— Nie zastraszysz mnie — burknął Zabini. Na słowa Pottera poczuł, że zaczyna się czerwienić. Zgubiły go pewne myśli. — Niech ci będzie, Potter, bo mnie zamęczysz na śmierć. Matka rzuciła na mnie kilka czarnomagicznych zaklęć. Wiesz chyba, na czym polegają, prawda?
— Nie — odpowiedział szczerze.
— I ty chcesz zostać aurorem, skoro nie masz pojęcia o wrogach? — wyszemrał Blaise. Harry prychnął. — Dobra. Jednym z ich skutków jest długotrwałe działanie przekleństwa oraz jego skutki uboczne.
— Co masz na myśli? — zapytał Potter. Twarz Zabiniego zmarkotniała.
— Na Merlina, Potter! Gdzieś ty się uchował? — Harry posłał mu poirytowane spojrzenie. — Mam na myśli to, że rany, na przykład, po zaklęciu Noży otwierają się, gdy ugodzi się w nie zwykłą Drętwotą.
Gryfon westchnął. To dlatego Zabini miał świeże rany. O Godryku!
— Dlaczego?
— Dlaczego to robiła? — zapytał Blaise. Chłopak potwierdził, słuchając każdego słowa Ślizgona. — Głównie by nauczyć mnie posłuszeństwa — powiedział z sarkazmem.
— Ale przecież nie widziałem jej w wizjach. Nie słyszałem nazwiska Zabini — rzekł Potter. Zaciskał pięści i palce całkowicie mu zdrętwiały.
— Moja matka nie nazywa się Zabini i nie zobaczysz jej w żadnej wizji…
— Slughorn mówił, że wychodziła za mąż za bogatych czarodziejów i każdy z nich zginął w tajemniczych okolicznościach, zostawiając jej mnóstwo złota — przerwał mu Harry, niecierpliwie wyginając palce we wszystkie strony.
— …nie ma też Mrocznego Znaku, a jednak w pewnym sensie jest śmierciożercą. — dokończył wypowiedź Zabini. Westchnął. — To by się zgadzało, ponieważ zajmuje się utylizacją niewygodnych ludzi.
— Utylizacją… niewygodnych… ludzi…? — zapytał Harry, zszokowany taką informacją. Osunął się na ziemię, oplatając rękoma kolana. Spotkał się z wieloma bezlitosnymi osobami, ale… żeby katować własne dziecko? Tego się nie spodziewał. — To znaczy, że…?
— Dobrze słyszałeś, Potter. I dobrze rozumujesz. Tym właśnie zajmuje się moja matka — mruknął. — Zadowolony? — Podszedł do Gryfona. Kucnął naprzeciwko chłopaka, opierając dłonie o uda. Harry nie spoglądał na Zabiniego, tylko gdzieś przed siebie — na całuny pajęczyn, zawieszone przy oknie, oświetlane blaskiem księżyca; musiał przetrawić tę informację. — Spójrz na mnie, Potter — powiedział stanowczo Zabini, lecz jego głos brzmiał jak prośba. Jednak Harry nie zastosował się do tego polecenia.
Blaise zbliżył twarz do Pottera, tak że Harry czuł jego oddech na policzku. Na szyi Gryfona pojawiła się gęsia skórka.
— Nie można zmienić przeszłości. Można jedynie zapomnieć — wyszeptał jedwabistym głosem Zabini. Harry odwrócił głowę; wpatrywał się w pełne bólu niebieskie oczy Ślizgona. Blaise dostrzegł w zielonych źrenicach chłopaka przerażającą pustkę, jakby ktoś wyjął stamtąd wszystkie uczucia i zastąpił je bezdenną dziurą. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że bardzo chciałby zobaczyć tam chociaż mały płomień pozytywnych emocji.
— Zapomnieć… — wyszeptał Harry.
Zapomnieć… Uchwycił się tej myśli, instynktownie, próbując wymazać pozostałe rzeczy z pamięci — jakby tylko i wyłącznie to istniało, jakby nie było nic poza obezwładniającymi oczami koloru imperiusa oraz zapachem wrzosu i niesionych przez wiatr liści. Jakby rzeczywistość była jedynie mnóstwem zamazanych obrazów, zlewających się ze sobą w cudownej tęczy kolorów. Jakby…
Cisza nie była niezręczna. Powietrze wdzierało się pomiędzy ich twarze, powoli ogrzewając się, iskrząc podnieceniem. Zapomnieć… szeptała w jego mózgu upiornie natarczywa myśl. I uległ jej w momencie, kiedy nachylił się i po raz drugi, z własnej nieprzymuszonej woli, pocałował Blaise’a. Wpił się w jego usta całą duszą, pragnąc słodkiego zapomnienia. Otrzymał je, gdy Zabini odwzajemnił jego pieszczoty, chłonąc zapach korzennego cynamonu, wplatając ręce w kruczoczarne włosy chłopaka. I, oczywiście, okulary znów stały się niepotrzebne.
W tym momencie było im wspaniale. Zapomnieli.
— Masz szczęście, Potter, że odziedziczyłem pewne cechy po ojcu, Gryfonie. Inaczej niczego byś się nie dowiedział — rzucił Zabini, odsuwając się od chłopaka. Podszedł do parapetu, by zabrać swój krawat. Harry założył z powrotem okulary, a jego policzki nadal płonęły, co usilnie starał się ukryć.
— Następnym razem, Zabini, uważaj na swoje kaprysy — odciął się, wstając z ziemi i chwytając pelerynę. — Nie wiadomo, na kogo trafisz.
— Jakby cię podszkolić, nadawałbyś się na Ślizgona — powiedział przewrotnie Blaise.
— Mam to potraktować jako komplement? — Uśmiechnął się lekko.
— Jeśli musisz. — Powiesił krawat na szyi. — Nikomu ani słowa o tym, co usłyszałeś. Jutro, o pierwszej.
— Jasne.
Ostatnia noc — przemknęło Harry’emu przez myśl. — Potem stąd wyjadę i nigdy nie wrócę.

Powered by phpBB © 2001,2002 phpBB Group